Laureatem nagrody za debiut prozatorski im. Witolda Gombrowicza w roku 2017 został pan Marcin Wicha za książkę pt. Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Ta niezwykła książka jest próbą przepracowania żałoby po śmierci matki autora. Najpierw polega ona po prostu na sporządzeniu inwentarza rzeczy, jakie po matce pozostały, włączenia ich w repertuar tworzący materialną spuściznę po świecie rodziców, potem przedmioty wzbogacone zostają o sytuacje, które autor sobie przypomina i które rekonstruuje. Ten repertuar powiększa się w miarę, jak kompletuje się zbiór historii, jakie się w książce opowiada. Proste narracje rozbudowują się, stają punktem wyjścia dłuższych opowieści, proste zdarzenia rozwijają się w skomplikowane fabuły. Najpierw więc przypominane przez autora książki są raczej upragnionymi przedmiotami (jak książka Tove Jansson o Malutku, na którą autor wraz z matką uparcie polują w księgarniach), potem dopiero stają się nagromadzeniem fabularnych zdarzeń, zbiorem luster, w których przegląda się czytelnik i źródłem ważnych życiowych doświadczeń kształtujących charakter. Jako takie źródło tłumaczące osobliwości charakteru swej matki traktuje autor powieść Jane Austen Emma. Wiążące jej bohaterki idiosynkratyczne związki przechowują jakby skamielinę międzyludzkich sytuacji, pozwalającą po wielu latach rozwikłać tajemnice osobowości najbliższych.
Podobną rolę pełnią zapamiętane przez autora językowe frazy i towarzyszące wypowiedziom zdarzenia. Autor książki coraz lepiej pojmuje, że jego mieszkaniem jest język rodziców – bo to z języka tworzona jest przestrzeń mająca wyraziste cechy i poddana wartościowaniu, atrakcyjna, rozwijana twórczo przez użytkowników i zarazem nie znosząca pustosłowia i frazesu. Autor uczy się rozpoznawać w cechach tego języka wytwór wspólny pokolenia rodziców, narzędzie interpretacji świata, oręż pozwalający zwalczać jego patologie i stawiać czoła opresjom, z którymi konfrontują ich tragiczne doświadczenia historii. Te starcia języka z rzeczywistością prowadzą czytelnika książki Marcina Wichy do wniosku, że wiano, jakie otrzymuje od rodziców w procesie edukacji, to może przede wszystkim ów język, który pozwala na wiele różnych sposobów konfrontować się ze światem i rozumieć go. Taki spadek otrzymują dzieci inteligenckiego środowiska w drugiej połowie XX wieku. W przypadku Marcina Wichy jest to również środowisko polsko-żydowskie – fakt przez autora nie eksponowany nadmiernie, jako że tożsamość żydowska nie przynosiła ludziom w dwudziestym stuleciu szczególnych korzyści. Bycie Żydem to zatem raczej ukryty lub zaszyfrowany w kryptonimach handicap niż korzyść, podobnie jak inne elementy rodzinnego dziedzictwa, które rówieśnicy autora ujawniają z wahaniem, poprzez nie zawsze czytelną dla dzisiejszego odbiorcy symbolikę. Czasem te odwołania są dla współczesnych wręcz tajemnicze – jak owo „woł.ciel.” zjawiające się bez objaśnień, a pochodzące z epoki kartek na mięso. Osobliwy to dowód na nieistnienie – idealnej zbiorowej pamięci.
Historia opowiadana przez Marcina Wichę jest najpierw historią wspólną jego samego i jego rodziców, zbiorem rodzinnych anegdot, dla którego materialne pamiątki po matce stanowią swego rodzaju mnemotechniczny fundament. To wokół niego owija się narracja książki, jej fabularna energia, której źródłem jest rodzinna pamięć. Ale matka starzeje się, zapomina, traci umysłową i językową sprawność. W pewnej chwili narracja „rodzinna” staje się domeną syna, który opowiada ją lepiej. To samo doświadczenie opisał wcześniej narrator Lali Dehnela i wielu innych spadkobierców rodzinnych historii, którzy je dziedziczą, kontynuują, zmieniają, rozwijają i uczą się rozumieć wciąż od nowa. Tak odbywa się międzypokoleniowy proces przekazywania doświadczeń i w ten sposób przemawia do nas ta piękna, mądra i ze wszech miar godna nagrody książka.
Jerzy Jarzębski
Fot. Łukasz Wójcik UM Radom